piątek, 29 września 2017

O misiach, bolesnych rozstaniach i metodach noszenia beretu

Proszę Państwa, oto miś.

Kto mnie zna, wie, że Miś w moim życiu odgrywa niebagatelną rolę. 
Prezentowany tutaj misio powstał specjalnie z myślą o pewnym Małym Facecie, który nie tak dawno wywrócił do góry nogami świat pewnej bardzo mi bliskiej Osoby. I który niedawno obchodził swoje wielkie Święto. Pomyślałam więc, że nic nie będzie tak przypominało owego Wielkiego Dnia, jak puchaty, pyzaty misio.






Miś jest moją wielką chlubą, bo od początku do końca jest mojego skromnego autorstwa, począwszy od projektu, poprzez wykonanie konkretnych elementów, po ich zszycie. Aż po te śmieszne galotki na szelkach, figlarnie zdejmowane zaledwie do połowy. Aż po beret, który, jak się okazało,
w zależności od tego, jak go ubierzemy, zrobi z misia menela spod monopolowego, sąsiada z czeskiej bajki, pracownika budowlanego, rastamana lub paryskiego artystę malarza. (Zainteresowanym polecam  poeksperymentowanie ze sposobem nałożenia na głowę beretu. Gwarantuję mnóstwo świetnej zabawy!) Ostatecznie wybrałam opcję artystyczną, żeby czasem malucha nie spaczyć od maleńkości...






Miś dość długo czekał na publiczną prezentację, chociaż tak naprawdę zaczął powstawać jako jedna
z pierwszych moich szydełkowych prac. Powstawał również dość mozolnie, ponieważ długo szukałam sposobu na wykonanie konkretnych elementów, w szczególności oczu i nosa. Okazało się bowiem, że tak zachwalana przez wszystkich włóczka Himalaya dolphin baby istotnie jest cudownie puszysta i mięciutka jak kaczuszka. Puchata do tego stopnia, że nie ma mowy o jakimkolwiek hafcie, ponieważ wszystko się w niej dosłownie zapadało. Z kolei guziki nie wchodziły w grę, bo misio przecież miał trafić
w ciekawskie rączki (a z czasem zapewne i buzię) paromiesięcznego dzieciaka. Tzw. bezpiecznych oczu jeszcze na stanie nie miałam, zatem ostatecznie wybór padł na filcowe wykończenie pyszczka naszego bohatera. 







Misio podobno przypadł Julianowi do gustu. Można tak również wnioskować z fotografii, jakie widziałam i jego ogromnego uśmiechu (Julka, nie misia). Mam nadzieję, że misio nie spruje się i że Mały Facet nie pomyśli, że to takie fajne, błękitne spaghetti...

 




 Kto wie, może będzie towarzyszył naszemu Julkowi przez długie lata, przypominając jemu i jego rodzicom ten szczególny dzień? Jeśli tak, czego im i sobie samej życzę, mam nadzieję, że ta przyjaźń nie skończy się tak drastycznie, jak moja z moim Misiem na katowickim dworcu....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz